Postanowiłem przypomnieć sobie dawne czasy, kiedy całe weekendy spędzało się wisząc na linie, śpiąc pod okapami, żywiąc się byle czym i pijąc głównie wodę na macierzance
, oraz piwo. Nadarzyła się okazja, bo znajomy na stare lata zabrał się do łojenia.
Mogłem porównać dawną Jurę, do tego co mamy obecnie. Od strony włóczęgi z liną w plecaku.
Pierwszym problemem okazał się... samochód. Kiedyś jeździło się pekaesami, jeśli
tylko tłum nie był zbyt wielki, kierowca w znośnym humorze, to udawało się z worem dotrzeć do Wygody, skąd świat skał stał już otworem. Teraz musiałem znaleźć miejsce , gdzie da się podjechać samochodem i mieć go na oku śpiąc pod okapem.
Pierwszym celem był ryczowski Grochowiec, z Nosorożcem. Rano tylko kilka osób,
sympatyczni ludzie, atmosfera jak dawniej, można pogadać, spali w lasku przy
polance. Zaliczyliśmy jakieś łatwe drogi i zaczął się najazd, przyjechało w sumie z
10 ekip, z których część się zawinęła, walcząc z piaszczystym wyjazdem.
W obliczu dzikiego tłumu, sprawdziliśmy starą metę pod Pancernikiem. Skała pusta,
ale dojazd zawalony wapiennymi głazami.
Szybki spacerek po Podzamczu, zdegustowani miejscem jedziemy dalej na skarżycki
Okiennik. Też sporo ludzi, ale polana od północy zarośnięta, dawne miejscówki
zastawione namiotami puste. Tylko przy grillu jacys kamperowcy. Wstępnie nocleg
wydawał się OK.
Więc szybki skok do Rzędek. Najpierw próba dojazdu od południa drogą polną,
dojechałem pod Zegarową, ale tam zero biwakowiczy, więc wycof na parking pod
Skalnym. Z buta dolną drogą, zupełnie zaniedbaną i nieużywaną, także brak śladu
biwaków, dawniej masowych. Udało się dopchać do skały koło Baszty. Później walka na rysie Solidarności. Tam zupełne pustki, a stopień zarośnięcia całego sektora przygnębiający.
W obliczu wycieńczenia i licznych obrażeń ciała, zarządziliśmy wycof na parking.
Pojawił się pomysł na nocleg u Bożeny, ale z dala dochodzący łomot diskopolo,
okazał się huczną imprezą w barze. Na polu parę ekip, z luksusów jedynie sracz i
basen z wodą
. Więc perspektywa noclegu po paru lanych piwach oddaliła się
błyskawicznie.
Jedziemy na Dzibice, ale po drodze zauważam znajome auto. Michał z kajakami pod
Wysoką
. Nie, nie przebił Jurasika spływając spod skały. W końcu lądujemy nad
dzibickim zalewem. Kawał brzegu zastawiony przyczepami wędkarzy, którzy wyraźnie tam mieszkają. Koło wiatek też sporo namiotów. Noc minęła spokojnie, nawet pociągi nie przeszkadzały.
Liczymy, że w niedzielę będzie już mniej ludzi w Rzędkach. Pomyliliśmy się, było
jeszcze więcej. Oprócz łojantów ( i łojantek
), sporo turystów i nawet całe
wycieczki.
Mimo niesprzyjających warunków, udało się znowu fajnie powspinać.
Ostatni dzień to Kobylany, zostawiamy auto na górnym parkingu i schodzimy lekko
błotnistym wąwozikiem. Na dolnej polance, ekipa młodzieży w strojach wojskowych,
śpiąca pod pałatkami i idąca gdzieś potężnie obładowana, to już rzadki widok.
Szczególnie mocny kontrast wobec paniuś wspinających się w skałach, które są
chodzącymi reklamami strojów i sprzętu wspinaczkowego.
Dolina praktycznie pusta. Wszystkie drogi nasze. Dawno jej takiej nie widziałem,
normalnie wygląda jak ulica w centrum miasta. Wybieramy te najłatwiejsze, wszak to stolica wyślizganych chwytów i stopni. Co sprawdza się na pierwszej IV+, którą
zwalczamy ze sporymi problemami
.
Konkurencja śpi.
Później jeszcze parę dróg i koniec tego dobrego.
Kobylany są masakrycznie zarośnięte, skał już praktycznie nie widać, podejścia
prowadzą zaroślami po pachy, wszędzie pola krwawnika, zamiast dawnych łąk...