Za oknem wiatr dmucha jak zwariowany, więc zmienię klimaty i w kilku słowach polecę wszystkim zainteresowanym troszkę inny teren do rowerowania - Beskid Sądecki.
Dawno nie robiłem wyjazdu na takim spontanie - w środę o 15:30 wróciłem z ostatniego dnia pracy. Za oknem - plucha. Szkoda katować organizm i rower. Przyjaciele i dziewczyna pojechali do Szczawnicy - powinienem jutro albo pojutrze do nich dołączyć, ale wizja siedzenia przez kilka dni przy kominku, jakkolwiek miła, jakoś mnie nie przekonuje. Po drodze do domu wysyłam smsa - "jak tam pogoda?". Odpowiedź przychodzi prawie natychmiast - "letnia". Hmmm... Rzut oka na rozkład jazdy PKP - 16:40 ciapong do Nowego Targu. Rzut oka na zegarek - 15:40. Zdążę? Raz kozie śmierć.
Przelatuję po domu wrzucając do małego plecaka pojedyńcze rzeczy na zmianę i niezbędnik rowerowy. Chwila wachania czy w ostatnie wolne miejsce wepchnąć Finish Line'a czy dezodorant - aaaaa, co mi tam, najwyżej będę śmierdział. Kask na głowę, pielucha na zadek i jazda na dworzec. Bilet w zęby i na peron. Pociąg podjeżdża. Jadę! JADĘ!
Nie licząc samochodu, PKP to chyba jedyny bezproblemowy środek transportu z bikiem w góry. Inna sprawa, że od Zawiercia do Nowego Targu wlecze się okrągłe 5 godzin. Następnym razem wezmę książkę.
21:30 wysiadam w Nowym Targu. Pogoda tak letnia jak Giertych piękny. Leje jak z cebra. Na szczęście jest dość ciepło. Klik-klik i wbijam się na trasę. Kilometr dalej - chwilaaaaaaaaaaa... Skręcam na dworzec PKS. Ostatni bus do Szczawnicy - 22:05. Stoi. Staram się przybrać minę zbitego psa i podjeżdżam do kierowcy. "Szefie, jest szansa? - Aaaaaaa, pakuj się pan..."

Godzinę później wpadam jak burza do pokoju, gdzie przy kominku grzeje się ekipa. Ich zdziwione miny i rozdziawione paszcze rekompensują mi mokrego pampersa na tyłku
Następny dzień pominę milczeniem - cały dzień lało, samochodowo zwiedzaliśmy okoliczne zamki i sklepy alkoholowe na Słowacji
Piątek. Od rana słońce. Wcinam śniadanie i szykuję się do trasy. Im bliżej jestem wyjazdu, tym więcej chmur na niebie. Powtórka z wczoraj? Ekipa namawia coby z nimi jechać na ciepłe baseny. Kuszące, ale nie po to tu jestem. Niech się dzieje co chce, jadę.
Wbijam się na czarny rowerowy zaczynający się w centrum miasta. Podjazd. Też mi niespodzianka. Lepiej wcześniej się przyzwyczajać, po drodze pewnie dużo tego będzie. W dół. Po prawej szumi wodospad Zaskalnik - nawet nie zwalniam, odwtorzyłbym to miejsce z zamkniętymi oczami, byłem tam już 6 razy. Mijam zajazd "Czarda" - z roku na rok wygląda coraz piękniej, grzane piwo nigdzie nie smakuje tak dobrze jak tam, przy kominku, kiedy za oknem śnieg. Dalej przed siebie. Szutrowa droga, względnie płasko, nade mną chmury, ale nie pada - pięknie. Kapliczka. Odbijam w prawo. Woha! 12,6 km na Przechybę. No ale przecież chyba nie cały czas pod górkę?
A jednak.
Trasa jest kwintesencją podjazdów w XC. Ostra, strasznie błotnista, z masą kamieni. Jazda z prędkością 6 km/h na granicy przyczepności to norma. Ale jednak coś człowieka ciągnie pod górę. Ja miałem dodatkową motywację w postaci jakiegoś mini-ciągnika, który wytrwale piął się w górę kilkaset metrów za mną.
Na Polanie Koszarki niespodzianka - wg mapy szlak odbija na Przehybę, wg tabliczki można tylko zrobić kółko i wracać. Coś tu nie gra. No ale i tak pokrywa się z niebieskim pieszym, więc nie ma problemu...
A może jednak?
Szlak totalnie zdemolowany przez zwózkę drewna - zryty jakby przemaszerowało tamtędy stado pijanych dzików. Do tego góry oddawały wodę po deszczach, więc zamienił się w cicho szumiący strumyczek. Cóż było robić, co jakiś czas trza było wziąć rower na plecy i mozolnie wspinać się pod górkę.
W końcu Czeremcha. Szlak zaczyna lekko falować. Singletracki pomiędzy sosenkami wyzwalają pierwsze fontanny adrelaniny i... Ziemia i woda zjednoczyły się, tworząc nowy żywioł - błoto. Kałuże są wszędzie, szkoda czasu na ich wymijanie, poza tym zimna woda chłodzi rozgrzane mięsnie. Hala Przehyba. Kubek ciepłej czekolady napełnia energią. Wychodzi słońce. Pogoda idealna, szlaki puste. Dalej, dalej!
Podjazd na Złomisty Wierch i na Radziejową. Widoki powalają, ścieżka wije się jak zwariowana, kamieniste zjazdy przypominają, że jadę na hardtailu. W końcu staję na szczycie Radziejowej. Słońce przebija się przez las i ogrzewa mi twarz. Niebiosa sprzyjają. Batonik i w drogę. Zjazd nie był już ta różowy. Wymyte przez wodę wąziutkie kanały pomiędzy kamieniami wymagają maksymalnej koncentracji. W pewnym momencie trasa staje się dobra może dla fanatyków DH, ale nie bardzo dla XC. Rower na plecy i kilkaset metrów w dół.
Od Przełęczy Żłobki trasa jest kwintesencją polskiego MTB. W dół, w dół, w dół! Błoto, szutry, leśne ścieżki, szerokie polany - wiatr szumi w uszach, adrenalina w żyłach. Wielki Rogacz, Mały Rogacz, Przełęcz Gromadzka, Syhła, Hurcałki, Szczob. Aż chce się krzyczeć ze szczęścia! Na Przełęczy Rozdziela odbijam w prawo - widok zapiera dech w piersiach. Po prawej Beskid, po lewej Pieniny, daleko Trzy Korony, na horyzoncie majaczą w chmurach Tatry, a przede mną... Łąka. Ubita ścieżka. Niknie gdzieś daleko w dole. Żadnych przeszkód.
Hamulce przestają istnieć, na licznik i tak nie patrzę bo trzeba kontrolować trasę. Judy zgrabnie połyka nierówności, oponki trzymają przyczepność na mokrej trawie. Na dole wita mnie strumień. Z dzikim wrzaskiem radości przejeżdżam przez środek wzbijając fontanny wody i budząc wesołość jakiejś pary turystów.
Rezerwat Biała Woda. Ładna, szutrowa trasa wije się pomiędzy skałami, tu i ówdzie jest mostek, w innych miejscach trzeba przejeżdżać w bród. W pewnym momencie przychodzi mi na myśl zrobienie zdjęcia i jest to błąd. Po kilkunastu minutach ciągłego zjazdu i napiętych mięśni nóg nagły przystanek to bardzo zły pomysł. Wypinam prawą nogę i opieram ją na ziemi. Skurcz! Jasna cholera! Lewa noga nie odstaje od grupy i po chwili mięśnie obu ud palą żywym ogniem. Wydaję ryk rannego niedźwiedzia i staram się wypiąć lewy but, ale noga nie chce słuchać. Przez minutę ryczę jak byk i walczę z własnym ciałem, w końcu ból powoli odpływa. Uffff...
Spokojnie zjeżdżam do Jaworek i odpoczywam na asfalcie aż do samej Szczawnicy... Godzina mycia roweru, 10 minut siebie, pół kilo spaghetti i padam na kanapę przed kominkiem. Warto było!
Zady i walety:
+ cudowne widoki
+ rewelacyjne zjazdy
+ koniec sezonu sprzyja rowerzystom - szlaki są puściutkie, nie trzeba się obawiać, że zza zakrętu wyjdzie jakaś grupa
+ Kelly's Magic '06 spisuje się wyśmienicie
- szlak z Sewerynówki aż na Czeremchę jest totalnie zdemolowany przez ciągniki drewna
- tragiczne oznakowanie szlaków innych niż piesze
- na przykładzie braci Czechów można się przekonać, że wyznaczenie szlaku rowerowego nie polega na dolepieniu kilku tabliczek na szlaku pieszym - niestety, u nas na tym to polega
Fotki:
Wynalazek PKP służący do przewozu rowerów. Przeznaczony na 5 rowerów. Mieści się 1.
I tak przez godzinę...
Na hali Przehyba
To co tygryski lubią najbardziej... :>
Rozkaz to rozkaz...
Na Radziejowej
W dół, w dół...
I jeszcze troszkę w dół...
Divine intervention... Trzy Korony
Hej na hali, hej na hali...
Na dobre zakończenie dnia...
