Cytuj:
Wstajesz rano pełen sił i optymizmu na resztę dnia. Idziesz do kuchni mijając przedpokój gdzie czeka na ciebie lśniący, naoliwiony, gotowy do jazdy rower. Przeżyliście razem dużo, to prawie twój...przyjaciel. Połykasz w pośpiechu coś na kształt śniadania, pijesz więcej niż zwykle, bo starczy na dłużej. Zakładasz dziwne dla świata ludzi ciuchy i jeszcze dziwniejsze buty. Lejesz płyn do bidonu, zabierasz ohydnie słodki batonik, okulary i wychodzisz by zdżyć na zbiórkę.
Tam już czekają podobni do ciebie jak z innego świata bikerzy. Witasz się, ale jednocześnie szacujesz siły "może nie będzie tak źle" myślisz sobie. Wypełniasz czas wymieniając poglądy, czekacie na ostatnich maruderów. Nagle ktoś daje sygnał do startu i zaczyna się. Najpierw spokojnie można powiedzieć ociężale, ale ciebie to nie zwiedzie oni tylko chcą uśpić twoją czujność, by uderzyć w najmniej spodziewanym momencie.
I stało się ruszyli, a ty próbujesz dotrzymać tempa. Na początku to dość proste, przed oczami śmigają drzewa, kałuże pokonujesz prawie w locie, nie ma czasu na myślenie, nie ma czasu nawet na oddychanie. Krajobrazy zlewają się w jednolitą plamę - pooglądać to sobie możesz w telewizji. Po jakimś czasie czujesz, że mięśnie już tak dłużej nie pociągną, pulsują jakby chciały rozerwać ci skórę. Peleton znika za horyzontem, ostatni łyk z bidonu i susza (Boże gdzie jest najbliższy sklep, knajpa, cokolwiek bym nie musiał już dalej jechać i mógł normalnie coś zjeść i się napić).
Gonisz dalej licząc na to, że inni też są w podobnym stanie i zarządzą postój. Udało się zjeżdżacie do wiejskiej knajpy, na szczęście jest woda mineralna i czekolada. Napełniasz bidon, zajadasz słodycze i przysłuchujesz się ciekawym opowieściom z cyklu: co jest lepsze aluminium czy stal, shimano czy sram? Chętnych do polemiki nigdy nie brakuje, w końcu rower to prawie całe wasze życie. Ale, ale - PRAWIE. Osłabiają cię takie rozmowy, to ma być przyjemność, a oni skaczą sobie do oczu - o co chodzi?. Wymieniasz porozumiewawcze, ukradkowe spojrzenia z kimś kto myśli jak ty i mówisz sobie śmiejąc się w duchu: "co oni pieprzą?.." Ktoś jednak przerywa tą beznadzieję i rzuca - "jedziemy !". I znowu jest normalnie, kręcisz choć od dawna świeci ci się rezerwa. Na szczęście już wracacie, a ty załapałeś się do środka stawki i ledwie żywy wracasz do domu. Wypowiadasz zwyczajowo: "do następnego razu", jednocześnie myśląc: "nigdy, przenigdy więcej".
Zajadasz obiad w przepoconym ubranku kolarskim, bo nie masz nawet siły się rozebrać. Po chwili czujesz jak wszystko wraca do normy i coś dziwnego zaczyna dziać się z twoim umysłem. Wspominasz jak pomimo przeciwności było fajnie. Brakuje ci piachu i potu w oczach, brakuje niesamowitego uczucia jakiego doznaje się podczas szybkiego zjazdu, brakuje rywalizacji i głupich pogaduszek.
Ktoś z boku by powiedział: "ale stary to się nazywa masochizm", a ty na to: "no co ty, to nie oto chodzi, nie wiesz jak to jest". Jak już całkowicie odzyskasz władzę nad kończynami zaczynasz przechadzać się po domu nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Myślisz tylko o jednym - kiedy znowu sobie pojeżdżę?
Gall Anonim
Powyżej słynny artykuł z pewnej znanej strony. Chciałem go od dawna skomentować ale w końcu postanowiłem go przepisać jakby z innego punktu widzenia. Wyszło coś takiego :
Wstaje rano pełen sił i pomyślał sobie że dzisiaj pojeździ na rowerze. Idzie do kuchni i mija lśniący, naoliwiony i nie do końca sprawny rower. To podobno prawie jego przyjaciel. Je szybko byle co i pije więcej na zapas bo zapewne jest wielbłądem i mu starczy na dłużej. I napewno żołądek go nie rozboli. Zaklada dziwne ciuchy i podobno dziwne buty. Leje płyn do bidonu, zabiera batonik i okulary o zapasowej dętce, pompce i podstawowych narzędiach biedak zapomina. Wychodzi na zbiórke.
Tam czekają inni bikerzy. Wita się i szacuje siły bo sie by chciał pościgać. Coś gada o pierdołach no ale czas jechać. Myśli że się usypia jego czujność wolnym tempem choć to na razie tylko rozgrzewka.
No ale rozgrzewka się kończy i zaczyna się normalna jazda. Biedak prubuje dotrzymac tempa. Na razie świeży więc to proste. Przed oczami śmigają mu drzewa, kałuże pokonuje prawie w locie, nie ma czasu na myślenie, nie ma czasu nawet na oddychanie. Krajobrazy zlewają mu się w jednolitą plamę - pooglądać to sobie może w telewizji. Jednak szybko zarzyna się, mięśnie mu pulsują od zbyt twardego biegu. Czyżby 48 x 11 ? Peleton znika to osusza bidon. Czas jechać do knajpy.
Tam akurat reszta urządziła sobie postój i dobrze się bawiąc rozmawia o kolarstwie, sprawach technicznych i wymienia się doświadczeniami. Niestety nie wie o czym oni mówią i wymieniając ukradkowe spojrzenia z drugim laikiem myśli sobie "co oni pieprzą". Wydaje mu się to beznadzieją. No ale czas jechać dalej i podobno jest normalnie choć mu się świeci rezerwa. Ledwie żywy wraca do domu. Wypowiada zwyczajowo: "do następnego razu" jednocześnie myśląc: "nigdy, przenigdy więcej".
Zamiast się wykąpać zjada objad w przepoconych ciuchach. Nagle coś dziwnego zaczyna się dziać z jego umysłem. Czegoś mu brakuje. Piątej klepki ? Nie bo to masochista tylko mu nie ma kto tego powiedzieć. Myśli tylko o jednym - kiedy znowu .......