Dział O JURZE - Świat legend - Podania historyczne
Historia dla ludu ma charakter mocno zawężony. Jak pisze Bystroń,
Lud dla przeszłości nie ma zrozumienia, nie ma też przeważnie zainteresowania, nie dziw więc, że tradycja historyczna jest wątła, wypadki z rozmaitych epok łączą się razem, dostosowują się do ogólnego schematu, nabierają cech cudowności.
Według niego, najodleglejszą epoką, jaką pamięta lud są wojny szwedzkie. Właśnie o tym okresie powstało najwięcej podań ludowych, również na terenie Jury funkcjonuje wiele podań, mówiących o Potopie szwedzkim. Według prof. Simonides,
Chłop dawniejszy nie był zainteresowany historią sięgającą poza jego najbliższe otoczenie.
Ludzie na wsi, jeszcze do połowy XX wieku mieli trudniejszy dostęp do kultury masowej, do literatury, czy wreszcie do nauki. Pracując na roli, nie dysponowali czasem, a często i środkami materialnymi na kupowanie i czytanie książek. Nie dziw więc, że mieli ograniczony zakres wiedzy, między innymi historycznej. Chłop nie wiedział, co dzieje się poza granicami jego wsi czy pobliskiego folwarku. Jedynym Ąródłem wiadomości z szerokiego świata byli żołnierze powracający z wojen, dziady wędrowne. Na podstawie ich opowieści, często przejaskrawionych, a nawet zmyślonych chłopi tworzyli sobie wyimaginowany obraz świata i rozgrywających się tam wydarzeń.
W zakresie podań historycznych nie mamy do czynienia z historią w pojęciu pragmatycznych dziejów, nie chodzi tu o wierność w znaczeniu kronikarskim. Cechą charakterystyczną dla ludu był fakt przejmowania z historii pewnych tylko dla niego ważnych faktów i wydarzeń i nadawanie im następnie cech epickich. Z tego też powodu podania historyczne nie mogą stanowić dokumentu historycznego. Są one jedynie obrazem ludowej interpretacji wydarzeń historycznych, ważnych z punktu widzenia danej grupy ludzi, zamieszkującej na danym terenie. Wydarzenia te zostały odpowiednio zmodyfikowane i dostosowane do potrzeb środowiska. Mamy w takim przypadku do czynienia z migawkami historii, ukazującymi głównie fakty nadzwyczajne, wyrastające ponad miarę codzienności środowiska. Są to np. klęski żywiołowe, powodzie, choroby, wojny, katastrofy, czasem wydarzenia, które w jakiś zasadniczy sposób zmieniły tryb życia ludności, np. pańszczyzna czy wędrówka do miast.
W podaniu historycznym nie znajdziemy elementów irracjonalnych, transcendentnych, jak w podaniu lokalnym czy wierzeniowym, lecz charakterystyczne dla tego typu podań wydarzenia prawdopodobne, możliwe acz niezwykłe i niecodzienne.
Głodowa śmierć Borkowica
[M.Zwoliński, Legendy i podania Ziemi Częstochowskiej, Częstochowa 1993]
Romantyczne ruiny potężnego niegdyś zamku w Olsztynie, odległego około 12 kilometrów od Częstochowy, wzbudzają po dziś dzień uznanie i szacunek dla jego budowniczych. Jest on typowym przykładem orlego gniazda.
Zbudowany został na wyraĄnie zarysowanym w krajobrazie wzgórzu skalnym z użyciem kamienia wapiennego. Mówią o tym kronikarskie zapiski z XIV wieku. Jako zamek królewski włączony został w system zamków i strażnic obronnych na przygranicznym obszarze Małopolski.
Walory obronne olsztyńskiej twierdzy i jej położenie przesądziły zapewne o ustanowieniu na zamku siedziby starostwa i wyznaczenia mu roli strażnika okolicznych terenów.
Największe zagrożenie stanowili żądni bogactw i zaspokojenia osobistych ambicji książęta śląscy. Często przekraczali oni zbrojnie granice Polski zarówno z pobudek łupieżczych, jak i politycznych.
Zamek olsztyński na przestrzeni minionych wieków kilkakrotnie stawiał skutecznie czoła regularnym oblężeniom. W początkowym okresie historia wyznaczyła mu jednak rolę nie fortecy, lecz więzienia. Jednym z pierwszych, któremu przyszło zapoznać się z ciemnym, wykutym w litej skale lochem, był wojewoda poznański - Maćko Borkowic herbu Napiwon. Z racji piastowanej godności opływał w dobrobyt o dostatek, a wszystko to zawdzięczał hojności królewskiego majestatu.
Kariera polityczna młodego wówczas Maćka rozwijała się po jego myśli. Stosunkowo szybko zaskarbił sobie na tyle zaufanie króla, że ten, ufając mu bezgranicznie, począł wyznaczać go na uczestnika ważnych misji dyplomatycznych.
Kiedy jednak w 1352 roku panowie wielkopolscy oburzeni na rządy królewskie zawiązali konfederację, na jej czele stanął Maćko Borkowic. Stanowcze przeciwdziałanie monarchy położyło kres buntowi, a jego przywódcę skazało na banicję. Borkowic, który znalazł schronienie na Śląsku, za pozwoleniem króla wrócił niebawem do kraju.
Jakby nie dość było wszelkiej nieprawości, Borkowic został jeszcze rozbójnikiem. Z zapisków dokonanych przez dziejopisa Jana Długosza w jego kronice dowiadujemy się, że:
...aliści on złodziejom i rozbójnikom, których w okolicy wielka była liczba, a przeciw którym winien był użyć swej władzy, naprzód skryte u siebie począł dawać przygarnienie, a potem głównym stał się ich przywódcą....
Król, mając jeszcze żywo w pamięci zasługi oddane Krajowi przez ojca Borkowica, upominał zrazu i karcił łagodnie. Kiedy jednak występki wielmoży przebrały wszelką miarę, zmusił go do złożenia przysięgi na wierność i posłuszeństwo.
Tymczasem Borkowic, ufny widać w swoją bezkarność i niepomny na ostrzeżenia i złożoną królowi przysięgę, nadal prowadził niecny proceder. Nie tylko, że z drogi występku nie zawrócił, ale nadal bandom hetmanił. Wówczas, pojmano go z królewskiego polecenia, przywieziono pod strażą do olsztyńskiego zamku i spuszczono do jego podziemi.
Maćko, kpiąc sobie nadal z królewskiego majestatu, lekceważył wszelkiego rodzaju tortury: głodu, pragnienia, żelaza i ognia. Kazimierz Wielki "dostosował się" do jego drwin. Osadził go wprawdzie w potężnym zamczysku, nie tknął go jednak mieczem, ani ogniem nie raził, nawet na głód go nie skazał. Bowiem po spuszczeniu wojewody Borkowica do podziemnej turmy, nakazał go żywić i poić. Codziennie więc o tej samej porze unosiło się prowadzące do podziemi wieko i na uwiązanym sznurze spuszczano zrozpaczonemu więĄniowi wiązkę siana i czarkę wody. Ten zaś w rozpaczy, po czterdziestu dniach, w okropnych mękach, jak mówi legenda - wyjadając własne ciało, dokonał żywota.
Od tego czasu nocy, gdy znajdujący się w pełni księżyc rozjaśniał mrok, słychać było trudne do określenia odgłosy. Wraz z nimi ukazywał się cień barczystego szlachcica z sumiastym wąsem. Odgłosy ciche zrazu, wraz z upływem czasu coraz wyraĄniejsze, dochodziły z podziemi. Przypominały one pojękiwania i brzęczenie kajdan. Miało to być pokutujące widmo Maćka Borkowica, przeklinającego swój los; złorzeczyło ono królowi i wszystkim kamratom, którzy go na drogę nieprawości i występku sprowadzili.
Jak Kacper Karliński poświęcił syna dla dobra Ojczyzny
[Zinkow J., Krakowskie i jurajskie podania, legendy, zwyczaje, wyd. II, Kraków 1994]
W 1587 r. przez Olsztyn ku Krakowowi ciągnął arcyksiążę austryjacki Maksymilian Habsburg, pretendent do tronu polskiego po śmierci Stefana Batorego. Więcej miał on jednak w Polsce wrogów aniżeli przyjaciół. Tylko niektórzy pragnęli widzieć go królem polskim.
Starostą olsztyńskim był podówczas Kacper Karliński, znany z dzielności i odwagi rycerskiej, których największy dał dowód, gdy wojska Maksymiliana podstąpiły pod zamek i zaczęły go oblegać. Maksymilian wyprawił do starosty posła z żądaniem poddania twierdzy, obiecując w zamian Karlińskiemu, że jeżeli zostanie już królem polskim, nada mu godność senatora, starostwo oraz różne inne przywileje. Karliński odesłał posła z niczym. Wówczas arcyksięciu przyszedł na myśl iście szatański pomysł. Dowiedział się, że Karliński miał ośmiu synów, z których siedmiu zmarło bądĄ zginęło podczas licznych wojen. Ósmy syn, Zygmunt, był jeszcze niemowlęciem.
Arcyksiążę przypuścił kolejny szturm. Na czele atakujących szła piastunka z niemowlęciem Karlińskiego na ręku. Poznali puszkarze, czyim dzieckiem było niemowlę, i struchleli. Nastąpiła wśród nich chwila wahania, zaprzestali strzelania, aby nie zabić dziecka. Wykorzystali to szturmujący, niebezpiecznie zbliżając się pod mury zamkowe.
Kacper początkowo zdrętwiał z przerażenia, ale rychło się ocknął. Przyskoczył do pierwszego z puszkarzy, wyrwał mu z ręki lont i wystrzelił, a za nim zaraz inni. Zagrzmiały działa, a kiedy dym się rozproszył, obrońcy ujrzeli martwe dziecko i piastunkę, ale również tyły umykającego wroga, który widząc bezprzykładne męstwo i poświęcenie obrońców Olsztyna, szybko odstąpił od oblężenia i pomaszerował w dalszą drogę.
Obronie zamku Olsztyn poświęcony jest wiersz Konstantego Damrota:
"Kasper Karliński"
"Po raz ostatni proszę Waszmość Pana
Chciej Pan usłuchać na życzenie słowa!
Szlachetna wdzięczność Maksymiliana
Dziś ponowionych przyrzeczeń dochowa:
Nie miną Pana fortuna, godności,
I przyjaĄń pewna księcia jegomości.
Lecz śmiałbyś panie, trwać w dalszym uporze
I bronić twierdzy i sprawy straconej
Na ten czas ręczę nim zabłysną zorze
Z twierdzy olsztyńskiej w gruzy rozwalonej
Zawieje chorągiew arcyksięcia...
Mamy dalibóg! pewne środki wzięcia!"
Diabli! Skończ waść przechwałki, androny
Bym nie zapomniał, że mi z posłem sprawa...
Waść nie wiesz co honor, alboś szalony...
Polak ni kraju ni czci nie przedawca,
Żołnierz nie dziecko w strachy nie wierzy,
Za obiecanką cacanką nie bieży.
Wracaj mospanie, sobie swoją drogą
A coś usłyszał, oddaj w odpowiedzi:
Kasper Karliński olsztyńską załogą
Dziś dowodzący jeszcze się nie biedzi,
Jak się ma bronić, a że nie ma zdrady
W dalsze z twym panem nie wchodzi układy.
Tak odprawiwszy komendant posłańca,
Nuż do obrony rączo się gotuje,
Jak choże dziewczę, co idzie do tańca
Sam działa stawia, słabsze opatruje
Miejsca, z kolei karci lub pochwala
I zapał tłumi albo go rozpala.
Ledwo co skończył przestrogi, pochwały
I powydawał stosowne rozkazy,
Nagle armaty rakuskie zagrały
Żelaznym gradem obsypując głazy,
Mury i baszty wraz się rozwinęły
Hufce Rakuszan i naprzód sypnęły.
Lecz cóż się dzieje? Czy się zdrada wkradła
Między załogę zamku olsztyńskiego?
Czy czarodziejska trwoga na nią spadła?
Na widok wojska ku nim kroczącego
Stoją jak wryci, odporu nie dają
Patrzą i patrzą, i broń z rąk puszczają.
Już nieprzyjaciel lak blisko u murów
Iż ucho polskie jasno rozpoznaje
Szyderstwa i żarty niemieckich ciurów,
Lecz ramię polskie odwetu nie daje,
Tylko się czoło jakby w gniewie mroczy
I ku wodzowi zwracają się oczy.
A wódz, co właśnie był posła z pogardą
Odprawił, stoi jak zaczarowany,
Mdła bladość pokryła jego twarz hardą,
Wzrok słupem stoi jakby obłąkany
A dzielna zawsze dłoń miecza nic chwyta,
Jakby czarami do łona przybita.
Już na 50 kroków wróg przed murem,
Zadrżał Karliński, oczy podniósł w górę,
Znak krzyża zrobił i głosem ponurym:
"Ognia! Pal!" krzyknął sam pierwszy chmurę
Kartaczów rzucił w rakuskie sołdaty,
I chórem zagrały polskie armaty.
W rozsypkę poszły hufce najezdników
Zamek ocalał, zwycięstwo zupełne.
Lecz w zamku smutek, nie słychać wykrzyków
Radosnych, wszystkich serca żalu pełne,
Bo wódz zbyt drogo wygraną zapłacił,
Gdy jedynaka z własnej ręki stracił.
Z niańką na czele i biednym dziecięciem
Polskiego wodza szedł Niemiec ohydny
Do szturmu na zamek, - tak niemowlęciem
Jak tarczą się chroniąc, myślał bezwstydny
Przez ojca pokonać wodza hardego
Lecz poznał Niemiec Lacha prawdziwego.
Runęły baszty zamku olsztyńskiego,
Nie będzie wkrótce śladu po ruinie,
Lecz świetne imię Kaspra Karlińskiego
Z pamięci moich nigdy nie wyginie,
Z ruin sława cnoty polskiej nie wygaśnie,
Aż chyba Polska przejdzie między baśnie.
Egzekucja powstańca w Pilicy
[M.D. Czubalowie, Podania i opowieści z Zagłębia Dąbrowskiego..., K-ce 1984]
Na Zawierciańskiej ulicy mieszkał kowal Ferzek.
Został po nim domek, ale go już dziś nie ma. Ten kowal reperował powstańcom broń, przekuwał kosy i Moskale go złapali.
Koło stodół stały dwie wierzby. Wszystkich ludzi z Pilicy tu spędzili. Przyprowadzili kowala, przyprowadzili księdza, żeby go wyspowiadał. Koło tych wierzb wykopali dół, na tym brzegu przygotowali szubienicę i zanim go powiesili, to puścili nago przez szpaler kozaków. Kozacy bili go nahajkami. Moja babcia mówiła, że on nawet do końca szpaleru nie doszedł, tylko padł.
I trupa powiesili na oczach całej ludności Pilicy. Wrzucili go do dołu, dół zarównali, póĄniej sotnia przemaszerowała kilka razy po tym grobie. W nocy piliczanie wykopali go i pogrzebali na cmentarzu pilickim. To nie jest legenda. To moja babcia naocznie widziała. Te wierzby stały bardzo długo. Ludzie tu przychodzili i opowiadali o tym.
Czarny pies
[M.D. Czubalowie, Podania i opowieści z Zagłębia Dąbrowskiego..., K-ce 1984]
W mojej wsi (to jest Mokrus) jest kamieniołom.
Niemcy tam strzelali ludzi.
Po wojnie tam straszyło.
Wychodził pies, ciągnął za sobą bardzo ługi łańcuch i jęczał jak człowiek.
Bardzo wiele ludzi go widzialo.
To była dusza, która chciała wybawienia.
I wybudowli tam kapliczkę, pomodlili się i więcej ten pies się nie pokazał.
Tajemnica powstańczego skarbu
[M. Zwoliński, Legendy i podania Ziemi Częstochowskiej, Częstochowa 1993]
Na pograniczu Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej i Wyżyny Śląskiej, w odległości około 35 kilometrów na południowy wschód od Częstochowy położone są Żarki - miasto o wielowiekowej tradycji, wymienione już w dokumencie Władysława Opolczyka z 1382 roku. Dzieje tego miasta, za sprawą dziwnego zrządzenia losu, związane są z tajemniczym wzgórzem, które posłużyło pierwszym osadnikom na założenie osady. Wzgórze to opada z trzech stron łagodnym zboczem, z czwartej znaczną stromizną łączy się z rozległą równiną.
Zdarzenia dziejowe okazały się jednak dla mieszkańców Żarek okrutne. Miejscowa ludność, doświadczona licznymi przeciwnościami losu, odebrała je jako klątwę i powoli zaczęła opuszczać swoje domostwa, przenosząc się w dolinę i zakładając u podnóża wzniesienia nową osadę nazywaną nadal Żarkami.
U jego szczytu ostały się jedynie ruiny kościółka, które wraz z sąsiadującą z nimi siedemsetletnią lipą, stały się niemymi świadkami toczących się w okolicy historycznych wydarzeń.
Trop jednej z legend wiedzie w odległe czasy powstania styczniowego, do stoczonej tu bitwy partii powstańczej i do ukrytego w kościółku skarbu.
Już od ponad trzech miesięcy roty kozackie posuwały się po jurajskich wzgórzach tropem partii powstańczych. Jedną z nich, rzuconą przez los w tę okolicę, był oddział pułkownika Anastazego Mossakowskiego.
Było słoneczne popołudnie 24 kwietnia 1863 roku, kiedy wycieńczony i pomniejszony o pozostałych w tyle maruderów oddział Mossakowskiego wyszedł po całonocnym marszu na rozległą równinę. Zmęczeni forsownym marszem powstańcy, po ustawieniu broni w kozły rozłożyli się na wilgotnej jeszcze murawie i w przekonaniu, że zmylili pogoń, zapadli w sen.
Nie upłynęły dwie godziny, gdy stojący na straży powstaniec zauważył na skraju lasu podejrzany ruch, a w chwilę potem błysk obnażonych szabel. Upewniwszy się, zatrąbił na alarm. W tym momencie wypadł z lasu inny, lepiej uzbrojony oddział rosyjski.
Już pierwsze starcie uwidoczniło zdecydowaną przewagą wroga. Mossakowski, widząc, że przeciwnik bierze górę, nakazał powstańcom rozproszyć się po lasach. Aby ratować z trudem zdobytą broń, polecił ją zakopać w parowie.
Podczas gdy większość powstańców posłuszna rozkazowi skierowała się w stronę lasu, jeden z nich z ukrytym zawiniątkiem odłączył się i podążył w kierunku wzgórza, do stojących tam ruin kościółka. Nie uszło to uwagi kozaków, z których jeden, wyższy rangą, zakomenderował:
- Wpieriod! - i z podniesioną szablą rzucił się w pościg za uciekającym.
WyraĄna przewaga nad goniącym pozwoliła powstańcowi wspiąć się po stromym stoku wzgórza i wpaść do ruin kościoła, w którym ukrył pośpiesznie powstańczy skarb - pieniądze zebrane na walkę z zaborcą.
Kiedy zamierzał opuścić ruiny, zorientował się, że jest okrążony. Postanowił drogo okupić swoją śmierć. W momencie uchylania drzwi wystrzelił do napastników. W tej samej chwili gruchnęła salwa kilku wystrzałów i bohaterski powstaniec z przestrzeloną głową osunął się w progu, tarasując wejście własnym ciałem. Kozacy wywlekli go przed kościółek, a sami przeszukali wnętrze, domniemając że coś musiał w nim ukryć. Poszukiwania okazały się jednak bezskuteczne.
Mijały lata. Fakty związane z bitwą coraz bardziej zacierały się w ludzkiej pamięci. Jednak wieść o ukrytym skarbie, przekazywana z pokolenia na pokolenie, była wiecznie żywa.
Możliwość łatwego zdobycia wielkiej fortuny stała się pokusą silniejszą od strachu dla żądnych bogactw i przygody niektórych mieszkańców Żarek. Snuli więc oni od dawna fantastyczne plany odszukania bogactw.
Mieszkało zaś w mieście dwóch takich, co to dla pieniędzy gotowi byli nawet nieboszczykowi spokój zakłócić. Ambicją ich było odkrycie legendarnego skarbu.
Pewnego razu, kiedy pagóry i ostańce jurajskich skał pogrążone były w ciemnościach nocy, a przesuwający się po niebie księżyc zapowiadał niebawem okrycie żareckiego wzgórza płaszczem srebrzystej poświaty, dwóch śmiałków ruszyło ku ruinom kościółka. Gdy znajdowali się już w połowie drogi, jakiś dziwny odgłos zwrócił ich uwagę, spojrzeli odruchowo ku Żarkom, a w oczach pojawił się niepokój.
-Idziemy? - zapytał wyższy, podpierając się na drzewcu trzymanej łopaty.
-Idziemy! - odpowiedział towarzyszący mu kompan.
Ruszyli więc z wolna, idąc blisko siebie. Zmęczenie dawało się im we znaki. Zbliżając się powoli do wierzchołka, nie spuszczali ani na moment wzroku z coraz wyraĄniej zarysowujących się ruin kościółka. Minęli lipę. Poszum liści wydał się im jakiś złowrogi i tajemniczy.
Stanęli wreszcie spoceni, w niewielkiej odległości od naznaczonej oczodołem dawnego okna ściany.
-Spróbujmy tutaj! - zdecydował niższy - wbijając łopatę w ziemię.
Nim zaczął kopać, spojrzał w kierunku okiennego otworu i znieruchomiał. Łopata wypadła mu z ręki. Z wysiłkiem zdołał wyszeptać:
-Wszelki duch pana Boga chwali!
Zajęty kopaniem drugi ze śmiałków podniósł głowę na wylękniony głos przyjaciela i powiódł wzrokiem w kierunku ruin. Obaj ujrzeli żołnierza z przewieszoną przez ramię strzelbą, z wiszącą u boku szablą i powstańczą rogatywką na głowie.
-Zjawa!. Uciekajmy!!! - krzyknęli niemal równocześnie. Porzuciwszy łopaty i kilofy ruszyli pędem po łagodnym zboczu.
-Uciekajmyyy!!!... - zawtórowało echo.
Pędzili teraz bez opamiętania, dopóki nie dopadli pierwszych domostw. Ukryli się w pierwszej obórce, z trudem łapiąc oddech.
-A nie mówiłem, że w ruinach straszy? - zagadnął, ochłonąwszy nieco, niższy z młodzieńców. Swoją nocną przygodę postanowili zachować w tajemnicy.
Po kilku dniach, kiedy już oswoili się z tym niezwykłym przeżyciem, odzyskawszy dawny wigor, zdradzili tajemnicę nocnej przygody swoim rówieśnikom. Pewnego razu uradzili wspólnie, że ponowią próbę odnalezienia legendarnego skarbu. Będzie ich jednak więcej i wszelkiego strachu w takiej gromadzie się wyzbędą.
Nadszedł wreszcie dzień, w którym zgodnie z postanowieniem, w tajemnicy, kilkunastoosobowa grupa śmiałków gotowa była do wyprawy.
Było już zupełnie ciemno, gdy w milczeniu, zbliżali się ku ruinom kościółka. Na szczęście dla podążających księżyc posuwał się po gładkim granacie nieba, oświetlając im drogę.
Zdyszani, zatrzymali się w niewielkiej odległości od rosnącej tu lipy. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Twarze ich w blasku przeĄroczystej poświaty księżyca wydały się śmiertelnie blade. Bez słowa, po krótkim odpoczynku, ruszyli dalej. Niebawem prowadzący nakazał się zatrzymać. Stali bowiem tuż przy ruinach.
Naraz, ku zaskoczeniu przybyłych, we wnętrzu, tak jak poprzednim razem, ukazała się postać powstańca z podniesioną do cięcia szabla.
Pierwszy, który opanował strach, zwrócił się z pytaniem do tajemniczej postaci, rozpoznanej jako duch pilnujący ruin.
-Gdzie jest ukryty skarb?
Odpowiedzią był jakiś nieludzki, niczym spod ziemi głos.
-Jest w pobliżu was, ale go nie dostaniecie. Odnajdzie go bowiem młodzieniec, który jego zawartość przeznaczy na odbudowę kościółka.
OdpowiedĄ była tak stanowcza, że żaden z obecnych nie był w stanie oponować. Wrócili więc posłusznie do Żarek, nie zgłębiwszy tajemnicy swych przodków.
Po dzień dzisiejszy sławny w przeszłości kościół, wyposażony niegdyś w srebrne dzwony, znajduje się nadal w ruinie.
W 1937 roku, w pobliżu Żarek odkryto wprawdzie skarb składający się z 465 srebrnych monet, głównie z czasów Zygmunta III Wazy, ale nie był to zapewne skarb powstańczy.
A może ów legendarny skarb wtopił się w bliżej nieznaną żyłę srebrnonośnego kruszcu, sięgającą od Olkusza aż po wzgórze z ruinami kościółka pod Żarkami...???